środa, 12 października 2016

Motohistoria: Cadillac Cimarron

General Motors to dziwna korporacja. Podejmowali przez lata tyle idiotycznych decyzji, że właściwie dawno nie powinni już istnieć. Przynajmniej takie wrażenie można odnieść czytając blogi o dziwnej motoryzacji. Z drugiej jednak strony istnieją i przez lata wypuścili na rynek całkiem sporo przyzwoitych samochodów. W końcu ten koncern buduje tak dużo, tak różnorodnych aut na tyle rynków, że nawet jak trafi się parę durnych pojazdów, to i tak jakoś się wszystko kręci (a jak przestaje, to interweniuje rząd USA). Odkąd mam Opla Astrę GSi, zacząłem bardzo przychylnym okiem spoglądać na technikę spod znaku GM - auto jest proste, całkiem trwałe i zupełnie przyjemnie się nim jeździ w amatorskim sporcie (o czym m.in. był poprzedni wpis). Choć możliwe, że zachwyt Astrą jest częściowo spowodowany niezbyt miłym wspomnieniem E36, które użytkowałem wcześniej. Dziś jednak czas opisać coś absurdalnego. W końcu nazwa Autobezsens zobowiązuje. Na prawdę lubię GM - nie dość, że wyprodukowali moje auto do sportu, to jeszcze dostarczyli mnóstwo tematów na wpisy o dziwacznych samochodach!

Lata 80-te w USA to dziwny czas. Z jednej strony kicz i tandeta, a z drugiej kryzys paliwowy. Pierwszym efektem owego kryzysu był wzrost popularności na tamtejszym rynku aut japońskich (i w nieco mniejszym stopniu, europejskich) marek, oferujących trwałe i oszczędne pojazdy. Drugim efektem zaś, były rozpaczliwe próby amerykańskich producentów, by stworzyć auta ekonomiczne. I dziś pojazd, który stanowi idealny przykład takiej rozpaczliwej próby - Cadillac Cimarron.

źródło: blog.hemmings.com
Samochód powstał na GM-owej Platformie J. Była ona wykorzystywana chyba niemal wszędzie tam, gdzie istniała jakakolwiek fabryka amerykańskiego koncernu, albo chociaż firma korzystająca z licencji wykupionej od GM. Prace nad tą platformą rozpoczęto w drugiej połowie lat 70-tych, a pierwsze auta na niej oparte weszły na rynek w roku 1982. W USA był to np. Chevrolet Cavalier. W Europie Opel Ascona C/Vauxhall Cavalier mk2. W Japonii Isuzu Aska itd. itp. W Polsce najbardziej chyba znanym autem na Platformie J było Daewoo Espero (bazujące w końcu na Asconie). Łącznie powstało tak 16 modeli aut. Generalnie rzecz biorąc były to tanie, proste, nudne auta - przednionapędowe, z poprzecznie umieszczonymi, niezbyt mocnymi silnikami R4 lub V6. Jednak ktoś wpadł na pomysł, by oprzeć na Platformie J Cadillaca.

Oczywiście samochód miał być dopracowany, miała być zapewniona jakość produktu luksusowego. Miała być. Ale kryzys paliwowy gonił i produkcję auta rozpoczęto już w 1981 roku, a do klientów pierwsze egzemplarze trafiły w roku 1982. I były straszne.

Cadillac to druga najstarsza marka w USA. Synonim amerykańskiego luksusu, technologicznego zaawansowania, bogatej tradycji itd. Przez pewien czas reklamujący się hasłem "Standard of the World". Generalnie klienci kojarzyli Cadillaca z czymś takim:

A dostali to:


Zrebrandowany Chevrolet Cavalier z nieco zmienionymi detalami nadwozia. Pod maską 1.8 L46 o maksymalnej mocy 88 KM - pierwszy silnik czterocylindrowy w Cadillacu od 1914 roku. A także pierwszy od 1908 roku silnik o pojemności poniżej dwóch litrów montowany w aucie tej marki. Później ów 1.8 został zmieniony na 2.0 LQ5 86 KM - mocy jeszcze mniej, ale podobno korzystniejszy przebieg momentu obrotowego. Dopiero w 1985 roku wprowadzono do oferty silnik LB6 V6 o pojemności 2.8 litra i maksymalnej mocy 130 KM. Od 1987 roku stał się on jedynym dostępnym silnikiem (a produkcję zakończono w 1988).

wariant z końca produkcji
Po raz pierwszy od 1953 roku w Cadillacu oferowano manualną skrzynię biegów. Konkretnie czterobiegową (później do oferty dołączono pięciobiegową). Oprócz tego dostępny był 3-biegowy "automat" o  nazwie Turbo Hydra-matic.


Podobno nawet ówczesny prezes GM, Pete Estes, ostrzegał szefa Cadillaca, Eda Kennarda: "Ed, nie masz dość czasu by zrobić Cadillaca z Platformy J". Ale pan Kennard się zbytnio ostrzeżeniem nie przejął i zapewnił prezesa, ze wszystko będzie ok. Nadal jednak wygląda na to, że ludzie w Cadillacu wstydzili się tego auta. Był on reklamowany nie po prostu jako Cadillac Cimarron, lecz jako "Cimarron, by Cadillac".


Sprzedaż była słaba. Nic dziwnego - auto kosztowało 12 181 dolarów, czyli o około 4 000 więcej niż Cavalier (kosztujący 8 137 dolarów)! Przez siedem lat produkcji zbudowano 132 499 egzemplarzy. Cimarrona wycofano z rynku w 1988 roku. Jego jedynym plusem jeśli chodzi o sprzedaż było to, że blisko trzy czwarte kupujących ten wóz nie miało wcześniej żadnego Cadillaca. Czyli przyciągnął nowych odbiorców marki. Niestety nie wiadomo, czy przypadkiem po użytkowaniu Cimarrona nie zaczęli oni wyznawać poglądu "Nigdy więcej Cadillaca!".


Cimarron stał się wręcz symbolem złych decyzji podejmowanych przez GM. Zapamiętano go jako samochód, który prawie zniszczył Cadillaca. Wg. magazynu Car and Driver, jeden z dyrektorów GM, John Howell, trzymał później na swoim biurku zdjęcie Cimarrona z podpisem "Żeby nie zapomnieć". Samochód był koszmarny jako Cadillac, koszmarny jako konkurencja dla aut z Europy i Japonii, a także koszmarny jako Chevrolet Cavalier. Bo oferował wszystkie jego wady za dużo większą cenę. Innymi słowy idealne auto na Autobezsens!

piątek, 7 października 2016

Lekcje amatorskiego motorsportu

Wpis miałem w planach już od dłuższego czasu. Ale czekałem na pewne wydarzenie. Wydarzenie miało miejsce w ostatnią niedzielę (02.10.2016) i stanowi chyba dobry pretekst by zrobić małe podsumowanie dotychczasowych nauk wyciągniętych z jeżdżenia w amatorskim sporcie samochodowym. No to zaczynamy.

Obecne (Astra) i byłe (BMW) auto na jednym zdjęciu
Lekcja 1 - nie ufaj nikomu

Rok 2013 - pierwszy start w KJS. Jadąc BMW E36. Stan seryjny z niedorobionym swapem na silnik z 318is ("dzieło" poprzedniego właściciela - dużo pracy poszło w poprawki). Trasa asfaltowa, krótka, ale całkiem ciekawa. Połowa w deszczu, połowa po suchym. Tempo w okolicach środka stawki. Na jednym punkcie kontroli czasu (PKC) czekam na wjazd, podchodzi do mnie pilot innego zawodnika. Twierdzi, ze jestem spóźniony. Panikuję i wjeżdżam na PKC. Kara za zbyt wczesny wjazd - 60 sekund. Ze środka stawki spadek na koniec. Nigdy więcej nie ufać takich sytuacjach nikomu.


Lekcja 2 - nie ufaj sprzętowi

Drugi start w KJS. Trasa szybka i dziurawa. Tempo najpierw w okolicach środka stawki, potem coraz gorzej. Gorzej, bo pęknięty przewód hamulcowy sprawia, że płynu jest coraz mniej. Pożyczony płyn od innej załogi przywraca nadszarpniętą po poprzednim starcie wiarę w ludzi, ale niezbyt wiele przywraca jeśli chodzi o hamowanie. Wycofanie po sześciu z ośmiu odcinków, bo szkoda ryzykować jadąc i tak w przedostatniej dziesiątce.

Lekcja 3 - najważniejsze to dojechać do mety

Znów KJS. Asfaltowy. Raz pomylona trasa (z mojej winy), to i potężna kara. Ale tempo przyzwoite i w końcu meta w środku stawki.


Lekcja 4 - nie nakręcać się

KJS po śniegu. Nowe zimówki i zaskakująco dobre tempo na początku, na pierwszą 10 klasy spokojnie i to z zapasem. No i się zbyt nakręciłem - pomylenie trasy, wizyta poza drogą, zakopanie się, kolejna wizyta w krzakach. Meta jest, ale wynik uciekł. Do tego rozszczelnił się wydech.

Lekcja 5 - nie tylko wyniki

2014 - KJS w zimowych warunkach, ale prawie bez śniegu. Tempo niezbyt dobre, ale i nie słabe, dużo jazdy bokiem. Wynik w środku stawki, ale uśmiech na twarzy spory. W końcu bez żadnej kary czasowej ani awarii. Nie tylko wyniki się liczą.

Lekcja 6 - opony kupuj na zapas

Tym razem asfaltowy KJS po suchej nawierzchni - przebita opona na drugiej próbie. Rzut oka do bagażnika. No zapasówka jest. Jakaś. Stara zimówka w innym niż potrzeba rozmiarze i niedopompowana. Jakoś odcinek przejechany. Pożyczam koło od innej załogi. Rozmiar dalej nie ten, ale już zbliżony, a i opona letnia i w dobrym stanie. 10 miejsce w klasie, pokonując m.in. załogę, od której pożyczyłem koło.

Lekcja 7 - czasem wszystko dobrze, tylko sprzęt zły

Sucho, kręto, po asfalcie. Nowe zawieszenie, ale padnięty zawór DISA sprawiający, że BMW nie jechało prawie w ogóle poniżej 4500 obr/min. Męka cały czas, ale środek stawki jest. Jazda na maksimum i dojechanie na 11-stym miejscu w klasie. Tuż za punktami. No cóż, trzeba naprawić.

Lekcja 8 - bywają zdarzenia losowe

Szybko, wyboiście, częściowo po luźnej nawierzchni. Auto sprawne (jak na BMW), tempo dobre. Impreza na lotnisku i akurat jakiegoś pacjenta przywieźli helikopterem, żeby go karetką zabrać do szpitala. I kiedy wyjeżdża karetka? Akurat podczas mojego przejazdu. Stracony czas i próba nadrobienia na następnym odcinku. Nieudana - wizyta na poboczu i jeszcze więcej stracone. Potem jednak jazda w trybie "zwycięstwo albo dzwon" przynosi efekt: siódme miejsce w klasie. Tak wysoko jeszcze nie byłem na mecie.


Lekcja 9 - deszcz to nie zawsze zła pogoda

Kręty KJS po asfalcie - na początku mokro. Tempo przyzwoite. Potem wyschło i wyleciałem poza pierwszą dziesiątkę klasy. Jakim cudem w deszczu jeżdżę lepiej niż gdy jest sucho? Do dziś nie wiem. Na pocieszenie drugie miejsce w rozgrywanym obok głównej imprezy konkursie jazdy na trolejach. W nagrodę biografia Bena Collinsa (były Stig z Top Gear) - przyjemna lektura.

Lekcja 10 - oświetlenie bywa przydatne

Błoto, resztki śniegu, deszcz, straszliwe wyboje i ostatni odcinek rozgrywany po zmroku. E36 na zimówkach, amortyzatorach Bilstein B6, poliuretanach, i sprężynach Eibach, zaskakuje pozytywnie prowadzeniem. Stabilne, świetnie łapiące trakcję na błocie (jak na RWD). Jeden potrącony pachołek (5 sekund kary), gdy poczułem się nieco zbyt pewnie. No a potem ten nocny odcinek. Wyczyściłem dokładnie reflektory. Dwa zakręty po starcie były już zalepione błotem i jechałem właściwie "na słuch". Tempo na tym odcinku słabe, ale szóste miejsce w klasie na 19 załóg dowiezione. Ech, żeby nie ten pachołek... I żeby mieć dodatkowe oświetlenie. Ale i tak jest to miły akcent na koniec sezonu.

Moje ulubione zdjęcie z E36
Lekcja 11 - nie poddawać się

Sezon 2015 - startuje Puchar RWD w ramach KJS. Start w ciężkich warunkach - bez śniegu, ale jest gołoledź. Pierwsza czwórka Pucharu RWD po dwóch odcinkach mieści się w 2 sekundach. Jestem czwarty. Na trzecim odcinku jednak wypadam z trasy i cofam. Spadek na siódme miejsce w RWD. Został jeden odcinek. Powrót na czwarte miejsce jazdą, z której do dziś jestem dumny.


Lekcja 12 - czasem trzeba odpuścić

KJS w Czarnej Białostockiej. Trasa taka, że chyba Land Cruiserem by można było prędzej coś wygrać, niż E36. Deszcz ze śniegiem, lód, błoto, i ogromne dziury. Wśród konkurencji wypadek za wypadkiem, a także przebite płyty pod silnikami. Sam wyginam jedną felgę w kwadrat. Potem odpuszczam i jadę spokojnie - przyjechałem na kołach, lawety nie mam, a trzeba jakoś do domu wrócić. Nawet nie czekam na wyniki, tylko jestem szczęśliwy, ze E36 jakimś cudem wytrzymało te potworne warunki. Nawet jadąc spokojnie się bałem, że w końcu mi ta płyta spod silnika odleci. A po sprawdzeniu wyników w internecie okazało się, że dzięki zdobytym w tej rundzie punktom awansowałem na trzecie miejsce w klasyfikacji sezonu RWD. Nie wyszło źle.

Lekcja 13 - sędziowie mają kolegów

Jazda po suchym, miejsce na spokojnie w punktach Pucharu RWD. Prawie. Kara za pomylenie trasy i spadek na prawie sam koniec stawki. Ale jakie pomylenie trasy? Ja tego nie kojarzę, pilot nie kojarzy, panie sędzio, gdzie to było? Sędzia też nie kojarzy, ale jego kolega widział, ze w tamtym miejscu oponę nie z tej strony objechaliśmy co trzeba. Czas na protesty minął, do widzenia.


Lekcja 14 - 4 mm to za mało

Próba odzyskania trzeciego miejsca w RWD po powyższym. Znów szybko, po luźnym i wyboiście. Rok temu, mimo karetki na odcinku, poszło nieźle, a trasa prawie ta sama. No to teraz poszło gorzej. Pierwszy odcinek z ośmiu. Na szybkiej partii po bruku uderzam spodem w garb na drodze. Prędkość ponad 100 km/h i coś takiego sprawia, że płyta z czteromilimetrowego aluminium wygina się, opiera o miskę olejową i doprowadza do jej pęknięcia. Na szczęście dzieje się to tuż przed metą tego odcinka, więc zdążyłem wyłączyć silnik zanim oleju ubyło na tyle, by mu zaszkodzić. Ale jest po starcie. E36 zjeżdza z trasy na lawecie. Potem dostaje miskę olejową i nowego właściciela.

Ostatni start za kierownicą E36
Lekcja 15 - FWD też jest fajne

Puchar RWD stracony na pewno, prawie trzy sezony jazdy BMW zaliczone, czas coś zmienić. W miejsce E36 pojawia się Astra GSi. Do zrobienia w niej jest parę rzeczy, więc samochód odbieram z warsztatu dwa dni przed startem. Deszcz, nowe auto to i jazda baaardzo zachowawcza. Siódme miejsce w klasie. Hmm, może te RWD jest nieco przereklamowane?


Lekcja 16 - dobieraj opony do warunków.

Grudzień, ale sucho. No ale zimno i po części po luźnym, to pojadę na zimówkach. Durny pomysł. Po dwóch odcinkach 14-ste miejsce w klasie. Szybka zmiana kół na letnie i nagle tempo wraca. Szóste miejsce w klasie na koniec. I to mimo nocnego odcinka, na którym okazuje się, ze reflektory w BMW, nawet zalepione błotem i tak lepiej świeciły od tych w Oplu.

Lekcja 17 - hamowanie to sztuka

Impreza na polbruku, dużo dohamowań. No i wychodzą braki. Hamowania albo za wczesne albo za późne. No ale siódme w klasie na koniec jest.


Lekcja 18 - nie przesadzać z tempem

Do dziś nie wiem co mi odbiło na tym KJS. Raz mało nie dachowałem, ze dwa razy mało się nie rozbiłem. Plus dwa razy złapałem kary czasowe przez własną głupotę. Do domu wróciłem bez punktów.

Lekcja 19 - tor jest fajny

Zlot civicklub.pl na torze w Ułęży. Mam Hondę, ale na zlot kolega, który kupił ode mnie BMW załatwił lawetę na dwa auta i pojechaliśmy naszymi nie-Hondami. No cóż, jazda poza klasyfikacją, typowo dla przyjemności. No i spodobało mi się - szybko, długie zakręty, a nie KJS-owe plątanie się na precyzję w ciasnocie. Trzeba będzie spróbować jeszcze kiedyś. Ale te 40 minut na torze wyraźnie pozwoliło mi poprawić technikę hamowania.

Lekcja 20 - treningi procentują

KJS po suchym i trochę po wybojach. Jadę nieco pewniej niż zwykle. Lepiej hamuję. Konkurencja nieco zaskoczona tempem. Potrącony pachołek to znów 5 sekund kary. Czwarte miejsce w klasie - blisko podium. Przydało się to jeżdżenie po torze i parę treningów ze znajomymi z KJS-ów.


Lekcja 21 - podium jest fajne

Znów wyjazd na tor - tym razem zawody Time Attack, więc już przynajmniej będę klasyfikowany. Tor znów w Ułęży. Po dwóch z trzech sesji okazuje się, ze jestem na czele klasy. Niestety, Toyo R1R jest fajną oponą, ale na Ułęży znika z niej bieżnik w rekordowym tempie. Na trzeciej sesji nie było już praktycznie na czym jechać, a jeden rywal zdołał poprawić czas na tyle by mnie pokonać. No cóż, drugie miejsce też nie jest złe, tym bardziej, że pokonał mnie kierowca w mocniejszym aucie. W końcu mam jakiś puchar.


Lekcja 22 - nie samym tempem się wchodzi na podium

Bardzo dziwny KJS - trasa albo wśród wysokich krawężników (strach się rozpędzić) albo tak koszmarnie oznaczona, że zbyt łatwo się pomylić. Więc też trzeba zwalniać, by kary nie dostać. Tempo bez rewelacji, ale za to jazda praktycznie bezbłędna. Ze zdziwieniem odbieram puchar za drugie miejsce w klasie.

Lekcja 23 - najfajniej jest na najwyższym stopniu podium

No i to jest powód powstania tego wpisu. Bo obiecałem sobie, że go stworze, gdy coś mi się uda wygrać. Zawody Time Attack na torze w Białej Podlaskiej były ku temu okazją. Kręta, dość wyboista (jak na Time Attack, bo na KJS to bym powiedział, że równo) trasa. Dosłownie zakręt za zakrętem. I to szybkie - była seria zakrętów, gdzie cały czas jechałem na maksymalnych obrotach czwartego lub na piątym biegu. Pokonane wszystkie auta z mojej klasy i znaczna cześć z klas mocniejszych. Opel Astra na KJS-owym zawieszeniu, z seryjnym silnikiem, tylko z krótką skrzynią i szperą, okazał się lepszy od dużo mocniejszych aut, przygotowanych typowo na tory. 

Wyprzedzić byłe auto - bezcenne!

Pozostało odpalić sobie tak lubiany przeze mnie utwór Queen - "I'm in love with my car":


Podsumowanie

I co dalej? Nic. Nic się nie zmienia, bo przecież jest jeszcze tyle imprez w których można wystartować. A braki w jeździe nadal mam spore - ciasne, wolne próby sprawiają mi duży kłopot, bo brakuje mi na nich płynności. A to tylko jedna z rzeczy, które chciałbym poprawić. Jeśli po paru latach niepowodzeń mi się nie znudziło, to i teraz, gdy w końcu jakieś puchary pojawiają się na półce, też nie powinno. Z resztą, mało tych pucharów i nie są to jakieś ogromne osiągnięcia. Zrobienia kariery w tym sporcie i tak się nie spodziewam, więc pozostaje kontynuować jazdę dla zabawy. Poszło w tą zabawę mnóstwo pieniędzy, ale doprawdy nie wiem, na co innego mógłbym je wydać. Nic mi nie przychodzi do głowy, co dostarczyłoby mi tyle radości, co walka z czasem i własnym brakiem umiejętności za kierownicą auta.

piątek, 30 września 2016

Motohistoria: Pan Nagata ma dość czekania

Japońska firma tuningowa Top Secret ma w kręgach miłośników JDM status legendy. Kazuhiko "Smoky" Nagata, będący jej założycielem również. Temat aut modyfikowanych przez tego pana przewijał się już na Autobezsensie przy okazji wpisów o Mid Night i Yatabe. Dziś zaś tekst zostaje w całości poświęcony na opisanie dwóch całkiem ambitnych pomysłów Top Secret.


No ale co to za pomysły i skąd się wzięły? Wzięły się z braku aut do tuningowania. W połowie pierwszej dekady XXI wieku, na rynku japońskich aut sportowych było wybitnie ubogo. Toyota Supra mk4 wyszła z produkcji. Nissan Skyline R34 GT-R też, a R35 był dopiero wczesnym prototypem. Po 300ZX TT także pozostało tylko wspomnienie. Tak samo Mitsubishi 3000 GT VR-4. Jak jeszcze kilka lat wcześniej przeciętny japoński tuner łapał się za głowę nie mogąc się zdecydować co tuningować, tak chwilę później nie miał już czego tuningować. Przynajmniej wśród aut dostępnych w salonach sprzedaży... Pozostało czekać aż producenci aut coś zaprezentują.

W tej sytuacji Kazuhiko Nagata postanowił działać. Legendę swojej firmy stworzył na tuningowaniu Supry i Skyline'a GT-R. A skoro Nissan i Toyota ociągają się z zaprezentowaniem nowych wersji, to on je zrobi po swojemu na bazie starych. No i zrobił.

Powstały dwa takie auta - nazwane przez Top Secret Nissan V35 GT-R oraz Toyota Supra TS8012. Najpierw zajmijmy się Nissanem, zbudowanym w 2005 roku.

źródło: www.speedhunters.com
Samochód bazuje na oferowanym w latach 2002-2007 wariancie coupe modelu Skyline V35. U nas pojazd ten jest spotykany pod postacią Infiniti G35.

Z zewnątrz rzucają się w oczy przede wszystkim zmiany stylistyczne - nowe zderzaki, progi, wlot powietrza itd. Nie mają one funkcji jedynie estetycznej, aerodynamika jest w tym aucie bardzo potrzebna.

Potrzebna, ponieważ pod maską, zamiast standardowego V6, zamontowano 4,5-litrowe V8 od Nissana Cima. I oczywiście nie ograniczono się tylko do tego. Silnik otrzymał wytrzymalsze tłoki i korbowody pochodzące z VQ30DE, zaprojektowane od podstaw kolektory dolotowe, przepustnice od Nissana Pulsar N15 oraz dwie turbosprężarki HKS GT2835 plus dwa intercoolery. Efekt to maksymalna moc 712 KM i maksymalny moment obrotowy 745 Nm. By utrzymać temperatury na rozsądnym poziomie, auto ma większą od seryjnej chłodnicę, a także dwie chłodnice oleju.

źródło: www.speedhunters.com
Silnik został połączony z 6-biegową, manualną skrzynią biegów Getrag, pochodzącą z Toyoty Supry mk4. Zastosowano sprzęgło i mechanizm różnicowy o zwiększonym tarciu pochodzące z firmy ORC (Ogura Racing Clutch).

źródło: www.speedhunters.com
Akumulator przeniesiono do bagażnika, w którym znalazł się tez zbiornik paliwa ATL.

Poza tym wnętrze nie jest przesadnie mocno zmodyfikowane. Wypisuje się to w styl Top Secret, który zakłada, ze przygotowywane przez nich auta mają być nie tylko szybkie, ale również możliwie wygodne w codziennym użytkowaniu. Zamontowano dodatkowe wskaźniki, fotele kubełkowe Recaro, pasy szelkowe i nową kierownicę.

źródło: www.speedhunters.com
Samochód został przetestowany na autostradzie w Niemczech, gdzie udało się nim osiągnąć 341 km/h. Aby wyhamować Nissana z takich prędkości, używane są hamulce Brembo z 8-tłoczkowymi zaciskami z przodu. Samochód jeździ na felgach Volk Racing GT-Cs 10.5Jx20 z oponami Bridgestone Potenza S-03 w rozmiarach 255/35/20 (przód) i 285/30/20. W zawieszeniu wykorzystano amortyzatory Top Secret i sprężyny Swift (nie, nie od Suzuki).

Film przedstawiający Top Secret V35 GT-R w akcji można zobaczyć tutaj:


No to skoro udało się stworzyć coś na kształt nieoficjalnego następcy Skyline'a R34 GT-R, to czas zabrać się za drugi z tak lubianych przez Top Secret samochodów. Czyli Toyotę Suprę.

źródło: www.speedhunters.com
To co widzimy na zdjęciach powstało w 2006 roku na bazie Supry mk4. Auto znane niemal wszystkim - ponadczasowa stylistyka, wspaniały silnik 2JZ-GTE (w najmocniejszej wersji) i ogromny potencjał na modyfikacje.

W Top Secret ponadczasową stylistykę postanowiono nieco unowocześnić. Zbudowano więc kompletnie nowy przód. Reflektory są stworzone specjalnie do tego auta, a nie dopasowane z jakiegoś innego pojazdu. Dzięki zmianom Supra stała się nie tylko nowocześniejsza wizualnie, ale także bardziej aerodynamiczna (przynajmniej tak twierdzi pan Nagata). Nie zdecydowano się jednak na modyfikacje tylnych lamp. Co moim zdaniem sprawia, ze auto jest nieco niespójne. Zmieniono tylko zderzak i spojler.

źródło: www.speedhunters.com
Jednak to nie wygląd jest najistotniejszą częścią aut z Top Secret, lecz silnik. Jeśli spodziewacie się mocnego 2JZ-GTE, to się zawiedziecie. Mocy jest dużo, ale to nie słynna rzędowa szóstka za nią odpowiada. Zamiast niej, zamontowano 5-litrowe V12 z Toyoty Century. No i dodano mu dwie turbosprężarki HKS GT2835. Dorobienie podwójnego doładowania do tego silnika i zmieszczenie go pod maskę nie było proste. W końcu nikt do tej pory nie próbował tuningować Toyoty Century z myślą o dużych mocach. Cały układ dolotowy (no, prawie cały, przepustnice są od Pulsara N15), mocowania silnika, system paliwowy i smarowanie (zdecydowano się na zrobienie tzw. suchej miski olejowej) trzeba było projektować od podstaw. Ze względu na to, że cały przód jest zajęty przez intercooler w układzie V-mount, chłodnicę trzeba było umieścić z tyłu pojazdu. Powietrze jest doprowadzane do niej przez wloty powietrza przy tylnych nadkolach. Do tego są dwie chłodnice oleju (te już oczywiście normalnie, z przodu). Sterowanie silnikiem też nie było proste i potrzebne było użycie dwóch ECU HKS F-Con V Pro, umieszczonych tam, gdzie wcześniej był airbag pasażera) - każde steruje oddzielnym rzędem cylindrów. F-Con V-Pro ma ograniczenie do ośmiu cylindrów, a na rynku i tak nie było wtedy żadnego ECU stand-alone zdolnego obsłużyć V12. Maksymalna moc wynosi 943 KM, zaś maksymalny moment obrotowy to 1010 Nm.

źródło: www.speedhunters.com
Pozostawiono seryjną, 6-biegową skrzynie manualną Getrag, dołożono tylko sprzęgło i mechanizm różnicowy o zwiększonym tarciu wykonane przez firmę ORC.

Aby jakoś zatrzymać ten samochód potrzebne były odpowiednie hamulce - zdecydowano się na zestaw Greddy z 8-tłoczkowymi zaciskami z przodu i 4-tłoczkowymi z tyłu. Auto porusza się na kołach Volk Racing GT-F w rozmiarze 9.5Jx19 (przód) i 10.5Jx19 (tył). Zastosowano opony Bridgestone RE-01R w rozmiarze 255/35/19 i 285/30/19.

źródło: www.speedhunters.com
Wewnątrz zmiany są niewielkie - inna kierownica, cyfrowe wskaźniki Defi Super Sport wpasowane w standardową tablicę przyrządów, szelkowe pasy Takata i kubełkowe fotele Bride (o ciekawych japońskich nazwach firm był już wpis).

Supra TS8012V miała móc się rozpędzić do ponad 400 km/h. Nie udało się tego niestety uzyskać. Jednak wynik 358.22 km/h na torze Nardo tez nie jest zły. Film z Suprą V12 w roli głównej można zobaczyć tutaj:


Oprócz złotego egzemplarza powstał też jeszcze jeden. Niestety nie wiem, czy również ma on silnik V12. Auto jest pomalowane na biało - w Top Secret znaczy to, że jeszcze niczego nie dokonało. "Smoky" Nagata maluje swoje samochody na złoty kolor, gdy już uda mu się nimi osiągnąć zamierzone cele. W każdym razie zestaw do przeróbki nadwozia można kupić w Top Secret za 600 000 jenów (około 23 tysiące PLN).

źródło: www.speedhunters.com
Oczywiście w obu przypadkach można zarzucić Top Secret, że są to tylko poprawione wersje starych aut. No i są. Niemniej jednak zakres modyfikacji i pomysły na silniki w nich na prawdę się wyróżniają. No i sam fakt, że powstały, mówi nieco o tym jak dziwnie rozwinął się rynek aut sportowych w Japonii. W pewnej chwili wszystko nagle się skończyło i japońscy producenci nagle zaczęli kompletnie ignorować miłośników szybkiej jazdy. Dziś w prawdzie część modeli powróciło w nowych odsłonach, a Top Secret z powodzeniem zajmuje się tuningiem Nissanów R35 GT-R, nadal jednak nie jest to oferta równie bogata jak niemal przez całe lata 90-te.

środa, 21 września 2016

Motohistoria: 1913 Scripps-Booth Bi-Autogo.

Ostatnio było o pojazdach z nieparzystą ilością kół - od jednego do pięciu. Zgodnie z pożyczoną od Hitchcocka zasadą "najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie ma rosnąć", czas na coś jeszcze bardziej szalonego.

Zastanawialiście się może, jaki był pierwszy pojazd z Detroit, który miał zamontowany silnik w układzie V8? Albo gdzie po raz pierwszy umieszczono przycisk klaksonu na kierownicy? Kiedy powstał pierwszy składany podłokietnik w tylnej kanapie? Raczej nie, ale dziś i tak otrzymacie odpowiedź na wszystkie te pytania! Jest nią zbudowany w 1913 roku, Scripps-Booth Bi-Autogo:


Człowiekiem który jest odpowiedzialny za powstanie tego pojazdu, był James Scripps-Booth - dziedzic fortuny, artysta i konstruktor-samouk. Pomysł wpadł mu do głowy gdy miał 20 lat, a zrealizowany został cztery lata później.


Bi-Autogo oparty był o stalową ramę. I tu jest pierwszy sensowny pomysł w tym bezsensownym pojeździe. Miał on mieć możliwie nisko umieszczony środek ciężkości. Tyle sensu, wracamy do absurdów: założenie było takie, że jak się rozpędzi to jedzie na dwóch kołach. Zaś przy niskich prędkościach, z tyłu wysuwane są dwa zestawy bocznych kółek. Biorąc pod uwagę, że całość ważyła 1451 kg, a mechanizm do opuszczania i podnoszenia owych kółek był sterowany ręcznie i wymagał sporej siły, to manewrowanie pojazdem było nieco utrudnione.


Owo manewrowanie odbywało się przy pomocy samochodowej kierownicy (ze wspomnianym już przyciskiem klaksonu). Umieszczono ją w czymś jakby kawałku samochodu, stanowiącym przedział pasażerski. Kierowca siedział z przodu, za nim była kanapa dla dwóch pasażerów. Wesoło musiało się tym jechać, gdy był tylko jeden pasażer i nie siedział on na środku kanapy. Choć konstruktor do siedzenia na środku jednak zachęcał - właśnie po to powstał pierwszy w historii składany podłokietnik!


Przed kierowcą umieszczony był silnik V8. Tak jak resztę pojazdu, zaprojektował go Scripps-Booth. Żeliwny blok miał kąt rozwarcia cylindrów wynoszący 90 stopni. Wał oparty był na dwóch łożyskach ślizgowych i jednym kulkowym. Co ciekawe, podłączone do niego były tylko cztery korbowody. Na drugim końcu każdego z nich były umocowane po dwa kolejne korbowody, te od tłoków.

Pojemność skokowa 6,3 litra pozwalała na rozwinięcie maksymalnej mocy 45 KM. Niedużo, ale pamiętajmy, że to 1913 rok.

W układzie smarowania użyto dwóch pomp oleju - jedna odpowiadała za silnik, druga za czterobiegową, manualną skrzynię biegów. Napęd na tył zrealizowany był poprzez łańcuch.

Ciekawy był też sposób odpalania tego silnika - zastosowano pneumatyczny rozrusznik oparty o 4-cylindrową sprężarkę marki Kellogg. Zasilana była z  dwóch zbiorników na sprężone powietrze umieszczonych pod deską rozdzielczą. Na wszelki wypadek pozostawiono jednak możliwość uruchamiania ręcznie - korbą. Za zapłon odpowiadały dwa iskrowniki Bosch, a za zasilanie paliwem, gaźnik Holley. Benzyna była magazynowana w dwóch zbiornikach o łącznej pojemności 98 litrów (!).


Pozostaje jeszcze wyjaśnienie, czym były widoczne po bokach silnika miedziane rurki. Otóż stanowiły one system chłodzenia. Łączna długość tych rurek to 137 metrów! Przez nie pompowana była woda chłodząca silnik. Napęd pompy wody i pompy oleju dla silnika zrealizowano zębatkami. Pompa dla skrzyni biegów miała napęd od wałka pośredniego.


Oprócz stabilizowania pojazdu przy małych prędkościach, wysuwane boczne kółka pozwalały na podniesienie tyłu pojazdu w celu wymiany napędzanego koła. Dzięki opatentowanego przez Scripps-Bootha systemowi, ową czynność można było przeprowadzić bez odłączania łańcucha napędowego.

Powstał tylko jeden egzemplarz Bi-Autogo. Pojazd ten nie miał szans odnieść sukcesu - panowanie nad nim wymagało sporej siły i było niezwykle trudne. James Scripps-Booth, w czasach znacznie późniejszych twierdził, że gdyby miał wtedy dostęp do lekkich materiałów i możliwość stworzenia wspomagania kierownicy, to Bi-Autogo byłoby zupełnie przyjemne w prowadzeniu. I może miał rację. Bo mimo braku technicznego wykształcenia, odniósł on sukcesy jako konstruktor w branży samochodowej. Przez jakiś czas budował samochody pod własną marką (ale juz czterokołowe i zdecydowanie normalniejsze od opisywanego dzisiaj). Gdy jego firma została wykupiona przez General Motors, pracował dalej nad wynalazkami w motoryzacji wsławiając się m.in. pierwszymi elektrycznymi zamkami drzwi. A także opracowaniem otwierania maski i bagażnika ze środka kabiny. Współpracował też m.in. z Louisem Chevroletem. 

Swoją drogą, gdy otwieracie maskę w aucie używając dźwigni zlokalizowanej w kabinie, czy rozkładacie podłokietnik w tylnej kanapie, to pomyślcie sobie o tym, ile rzeczy w naszych samochodach mogło być zaprojektowanych przez wizjonerów takich jak James Scripps-Booth. Dziś takie właśnie elementy uznajemy za oczywiste i niewarte większego zainteresowania. A jakieś sto lat temu były to przełomowe wynalazki, które w niewiele zmienionej formie dotrwały do czasów obecnych - co tylko dowodzi, jak genialnymi były pomysłami i jaki szacunek należy się ich konstruktorom.

Bo mimo tego, że Bi-Autogo jest jednym z najbardziej absurdalnych pojazdów, jakie opisałem na Autobezsensie, to do Jamesa Scripps-Bootha mam ogromny szacunek. Także za ten pojazd. Bo żeby stworzyć coś takiego, to trzeba mieć nie tylko odwagę i pieniądze, ale przede wszystkim wizję. Owszem, część rozwiązań była kompletnym szaleństwem, ale inne z kolei wyprzedzały swoją epokę i robią wrażenie nawet dziś. A jeszcze inne balansują na tej cienkiej granicy między szaleństwem i wizjonerstwem. To właśnie dla takich pojazdów istnieje Autobezsens.

Inna sprawa, że gdybym nie wiedział, że Bi-Autogo przetrwało do naszych czasów, to miałbym trudności z uwierzeniem, że faktycznie ktoś skonstruował taki pojazd. No ale jednak jest i można go obejrzeć w Muzeum Historycznym w Detroit.

środa, 14 września 2016

Zbiór Dziwnych Fur część 13 - nieparzysta ilość kół

Kolejna cześć Zbioru Dziwnych Fur. Tym razem skupiająca się na pojazdach wyposażonych w nieparzystą liczbę kół.

1. Ryno i monowheel

Jeśli patrzycie na motocykl i myślicie, że to fajna rzecz, tylko ma za dużo kół, to powinno zainteresować was takie cudo:



Ryno jest pojazdem wyposażonym w tylko jedno koło. Napędzany jest elektrycznym silnikiem zapewniającym maksymalną prędkość 10 mph (około 16 km/h), zaś stabilność uzyskuje dzięki żyroskopowi. Zasięg wynosi 10 mil.

Pojazd powstaje w USA i wedle słów producenta, jest wyjątkowo łatwy do opanowania. Strona producenta: www.rynomotors.com.

Oczywiście pomysły na jednokołowe pojazdy silnikowe były już wcześniej. Oto jeden z nich:


Powstał w 1931 roku a jego konstruktorem był Włoch, M. Goventosa. Nie wiadomo, czym to było napędzane, ale podobno mogło rozpędzić się do blisko 150 km/h. Podobnych pojazdów powstało w historii motoryzacji całkiem sporo, może kiedyś będzie o niektórych z nich wpis.

2. Davis Divan

Amerykański sprzedawca używanych samochodów, Glen Gordon "Gary" Davis, wymyślił sobie, że zbuduje samochód. Z pomocą Franka Kurtisa (którego możecie znać z jego późniejszych prac nad autami startującymi w Indianapolis 500) oraz Joela Thorne'a (milioner i kierowca wyścigowy), zamysł udało się zrealizować. Przynajmniej częściowo.

Powstał bowiem pojazd jedyny w swoim rodzaju: mierzący 4660 mm długości, 1830 mm szerokości i 1520 mm wysokości trójkołowiec o otwartym nadwoziu. Dysponował on rozstawem osi wynoszącym 2780 mm. Dwa koła były umieszczone z tyłu, jedno z przodu. Mimo dość sporej długości, auto wyposażone było tylko w jedną kanapę. Za to mogły na niej usiąść aż cztery osoby!


Aluminiowe nadwozie oparte było na stalowej ramie. Co ciekawe, miało one wbudowane cztery podnośniki, pozwalające w razie potrzeby łatwo zmienić koło. Samochód miał też zdejmowany sztywny dach z włókien szklanych.


Divan napędzany był rzędowym, czterocylindrowym silnikiem Continental o pojemności 2,6 litra i maksymalnej mocy 63 KM. Wczesne prototypy Divana miały zaś, również czterocylindrowe, silniki przemysłowe Hercules o maksymalnej mocy 47 KM. W każdym razie wersja produkcyjna rozpędzała się do 160 km/h (niektóre źródła mówią nawet o 187 km/h). Silnik łączony był z 3-biegową manualną przekładnią Borg-Warner. Do zatrzymywania się służyły hamulce tarczowe na wszystkich kołach. Davis twierdził, że zawieszenie jest tak dobrze zestrojone, ze bez obaw można robić Divanem nawroty przy 55 mph (89 km/h). Co wydaje się nieco przesadną pewnością siebie.

Auto było budowane w latach 1947-1949. Powstało 13 sztuk (z czego 12 przetrwało do dziś). Były wielkie plany produkcji seryjnej. Podpisano nawet 350 umów dilerskich. Niestety wszystko padło przez niedotrzymywanie obietnic danych inwestorom. Posypały się pozwy sądowe, Glen Davis został skazany, jego firma zlikwidowana, a Divan po wielu latach, trafił na Autobezsens.

3. Briggs & Stratton Flyer

Tak, wiem, Szczepan z automobilownia.pl już kiedyś o tym aucie wspominał u siebie, ale pojazd wybitnie pasuje mi do wpisu, więc trafia i tutaj.


Drewniana ławka bez oparcia, dwa szczątkowe fotele, prosty układ kierowniczy i pięć kół z małym silniczkiem napędzającym jedno z nich. Opis równie minimalistyczny jak sam pojazd. Dodam tylko, że ów silniczek był przeznaczony oryginalnie do motorowerów. Powstał w 1910 i miał maksymalną moc 2 KM. Zaś Flyer produkowany był w latach 1919 - 1925

4. Piąte koło u parkującego wozu

W latach 50-tych, pewien amerykański wynalazca stwierdził że koło zapasowe w aucie to jest taka strasznie irytująca rzecz. Bo potrzebne jest bardzo rzadko, ale wywalić go z auta też za bardzo nie ma sensu. No a jakby je do czegoś wykorzystać?


Owo piąte koło u wozu zamontował więc prostopadle do pozostałych, na ruchomym wysięgniku. Poruszane było dzięki połączeniu z wałem napędowych. Gdy zaszła potrzeba manewrowania w ciasnych miejscach, można było podnieść na nim tył samochodu i łatwo się obrócić. Układ był załączany z wewnątrz auta. Poniżej filmik demonstrujący działanie wynalazku:


Minęło wiele lat i ktoś, chyba w Iranie, wpadł na ten sam pomysł. A może zainspirował się opisanym powyżej? W końcu tam też mogą być miłośnicy zapomnianych, dziwnych wynalazków w motoryzacji. Tak czy inaczej, powstało Renault 5 (zapewne w którejś z tam produkowanych wersji licencyjnych - SAIPA, albo Pars Khodro) z takim właśnie systemem ułatwiającym parkowanie:


Niestety, dalszych informacji na temat tej oryginalnej przeróbki nie udało mi się znaleźć.

czwartek, 8 września 2016

Motohistoria: Australijskie Capri

Mazda MX-5 to taki wzorzec roadstera ostatnich dwóch dekad. Auto dopracowane, projektowane konsekwentnie jako mały, zwinny, dwumiejscowy pojazd z otwartym nadwoziem. Co mnie nieco drażni, bo zdecydowanie preferuję nadwozia zamknięte, a MX-5 mi się podoba.

No i już niedługo po wejściu na rynek, ów wzorzec roadstera sprowokował innych producentów do prób stworzenia mu konkurencji. Jednym z tych producentów był Ford. Jednak podeszli do tego w iście korporacyjnym stylu.


Ford w tamtych czasach mocno współpracował z Mazdą. No i wymyślili sobie, że wezmą technikę Mazdy i też zrobią mały zwinny samochód z otwartym nadwoziem. No genialny pomysł - bierzemy technikę auta, z którym chcemy konkurować i dorzucamy coś swojego, powinno być idealnie! Plus znana nazwa! Tylko, ze niestety wzięli się za to typowi korpomanagerowie. Znaną nazwą miało być Capri, a technika Mazdy pochodziła od modelu 323. Całość produkowano w Australii, z myślą eksportu na rynek USA. No logiczne - mając fabryki w USA, robić auto w Australii, żeby je do USA eksportować. A ludzie się GM czepiają, że u nich bałagan. Chociaż może chodziło o relatywną bliskość fabryki Mazdy.

Nadwozie ze składanym materiałowym dachem zostało zaprojektowane przez Ghia i miało układ siedzeń 2+2.


Auto weszło na rynek w 1989 roku. Zaś od 1991, zaczęło być eksportowane do USA i sprzedawane jako Mercury Capri. Była to już trzecia generacja Capri oferowana pod tą marką. Pierwsze było normalne europejskie Capri, potem nazwę tą nosił samochód mocno oparty na Mustangu, a na koniec opisywane dziś auto.


Oczywiście australijskie Capri ani na rynku lokalnym (gdzie występowało jako Ford), ani amerykańskim, sukcesu nie odniosło. Przenionapędowy samochód oparty o 323 nijak nie mógł konkurować z bardzo dopracowanym układem jezdnym i napędem na tył MX-5. Co prawda ja napęd na tył uważam za nieco przereklamowany, no ale muszę przyznać, że w roadsterze Mazdy sprawdza się znakomicie. No ok, Capri nie prowadziło się najlepiej, to może miało inne zalety?


Raczej nie należała do nich jakość wykonania. Składany dach we wczesnych egzemplarzach często przeciekał. Ford w prawdzie szybko poprawił ten problem, ale auto zdążyło już wyrobić sobie opinię niezbyt dobrze zrobionego.

Początkowo Capri był oferowany z silnikiem 1.6 SOHC o mocy 83 KM (łączony z 5-biegową skrzynią manualną lub 3-biegowym "automatem"). Do tego dostępny był 1.6 turbo o mocy 136 KM (dostępny tylko z przekładnią manualną).

 
W 1990 roku dołączono do oferty mocniejszy wolnossący 1.6 DOHC, o mocy 102 KM. Z niejasnych przyczyn był on jedynym dostępnym silnikiem w roku 1991. Następnie, w 1992 roku do oferty powrócił wariant turbodoładowany. Przeprowadzono też wtedy drobny lifting, zaś 3-biegowy "automat" został zastąpiony 4-biegowym.


Wszystkie silniki stosowane w tym aucie pochodziły z oferty Mazdy. Produkcja australijskiego Capri została zakończona w 1994 roku. Zbudowano łącznie 66 279 sztuk, z czego 10 347 miało kierownicę po prawej stronie.

Dziś o tym aucie mało kto pamięta. Mimo całkiem ładnego wyglądu, pozycjonowanie go jako rywala dla MX-5 było totalnym bezsensem. Dlatego na ten blog australijskie Capri pasuje idealnie!

Facebook

AUTOBEZSENSOWY MAIL



Archiwum