piątek, 27 maja 2016

Motohistoria: Nawiedzony NASCAR

Dzisiaj temat z pogranicza zjawisk paranormalnych i motoryzacji. Chodzi o pewne specyficzne wydarzenie z historii wyścigów NASCAR. Ale najpierw małe wprowadzenie w temat.


Znajdujacy się w stanie Alabama, tor Talladega Superspeedway powstał w 1969 roku. Jest 2,66 milowym (4,28 km) owalem o następujących nachyleniach: pierwszy łuk ma 33 stopnie, drugi rozpoczyna się od 32,4 stopnia i przechodzi w 32,5. Tylna prosta jest nachylona pod kątem 3 stopni, zaś łuk stanowiący część prostej (no w zasadzie to krzywej) startowej ma 16,5 stopnia. Auta NASCAR jadą tam totalnie bez odpuszczania gazu. Sprawia to, że do głosu mocno dochodzi aerodynamika - aby mieć szanse na wygranie wyścigu trzeba się trzymać blisko innego auta. 


Dzięki czemu ponad 40 aut jedzie centymetry od siebie przez niemal cały dystans zawodów. Z prędkością ponad 310 km/h. Kiedyś było i więcej, ale od 1988 roku na torach Talladega i, podobnym w charakterystyce Daytona, wymagane są zwężki w układzie dolotowym. Ma to poprawić bezpieczeństwo. Nadal jednak jeśli jakiś kierowca popełni błąd na Talladega, to konsekwencje bywają potężne.

 
Sprawiło to, że tor szybko zyskał złą sławę. Ale to, co stało się podczas wyścigu Talladega 500 w 1973 roku było zupełnie osobliwe i przyczyniło do powstania legendy o tym, że tor jest nawiedzony.

Zaczęło się od tragicznego wypadku - na trzynastym okrążeniu wyścigu, w barierę na Turn 1 (pierwsza część pierwszego łuku) uderzył Larry Smith. Co nietypowe na tym torze, w wypadku nie brały udziału inne auta. Uderzenie było silne, ale według świadków nie jakoś przesadnie. Auto odbiło się od bariery i potoczyło na wewnętrzną część toru. Wyglądało to jakby kierowca po wypadku po prostu zjechał z trasy, by nie powodować zagrożenia. Jednak podczas neutralizacji, ekipa ratunkowa ze zdziwieniem i przerażeniem odkryła, że kierowca zginął na miejscu. Przyczyną śmierci były poważne obrażenia głowy. Nie do końca wiadomo co je spowodowało. Według lekarzy Larry miał kruche kości czaszki, która była nadwyrężona już przed wypadkiem. Niepotwierdzone plotki mówią, że przed zawodami, Smith usunął wyściółkę kasku, która mu przeszkadzała. W każdym razie Larry Smith stal się pierwszym w historii kierowcą, który zginął na Talladega Superspeedway.

Talladega w 1973 roku
Mimo wypadku, po okresie neutralizacji, powrócono do ścigania. Informacja o śmierci Smith'a nie została jeszcze przekazana kierowcom (to miało nastąpić po wyścigu). W pewnym momencie jednak, jadący Fordem zespołu Moore Racing, Bobby Isaac powiedział szefowi zespołu, żeby ten przygotował kierowcę rezerwowego, po czym zjechał do boksu i wysiadł z auta. Zaskoczonym mechanikom oznajmił, że z autem wszystko ok, tylko on nie zamierza dalej jechać. Pytany o powód tego zachowania odpowiedział, że w pewnej chwili... usłyszał głos który kazał mu natychmiast wysiąść z auta, bo jak tego nie zrobi, to stanie się coś złego. Bobby potem poszedł zadzwonić do żony i powiedział jej co się stało.

Isaac nie wystartował już w żadnym wyścigu sezonu 1973. W późniejszych latach startował zaś nieregularnie. Zmarł cztery lata po tym incydencie, podczas wyścigu Winston 200, dla aut typu late models (kiedyś trzeba będzie zrobić wpis o nich), rozgrywanym na Hickory Motor Speedway. Nie zginął jednak w wypadku. W pewnym momencie zjechał do boksu, wysiadł z auta i upadł z wycieńczenia. Przewieziono go do szpitala, jednak nie udało się go uratować. Miał 45 lat

Rok po wycofaniu się Bobby'ego Isaaca, doszlo do kolejnego osobliwego incydentu. Jedenaście aut, które osiągnęły najlepsze wyniki w kwalifikacjach zostało celowo uszkodzonych, gdy stały w garażach. Opony zostały przecięte, a do zbiorników paliwa wsypano piasek (choć niektóre źródła podają, że cukier). Auta zostały naprawione przed wyścigiem, ale winnych sabotażu nigdy nie znaleziono.
 
Mimo to, na Talladega ścigano się dalej. Ze względu na układ toru, dochodziło tu często do potężnych wypadków. Jednym z nich było zdarzenie z 1987 roku, kiedy aucie Bobby'ego Allisona pękła opona, co spowodowało, że samochód wzbił się w powietrze oraz niemal wpadł na trybuny. Skończyło się na szczęście tylko na wyrwanym płocie zabezpieczającym. Bobby Allison wyszedł z wypadku cało. Zdarzenie można obejrzeć tutaj:


Podczas prób omijania rozsypanych części auta Allisona, auto uszkodził także opisywany już na blogu Alan Kulwicki. Alan rywalizował w następnych latach z synem Bobby'ego, Davey'em Allisonem. Jak już zapewne pamiętacie z tamtego wpisu, Davey zginął w wypadku śmigłowca, kiedy lądował właśnie na torze Talladega.

Z osobliwych i tragicznych zdarzeń, które miały miejsce na tym torze, wypada jeszcze wspomnieć o eksplozji zbiornika ze sprężonym powietrzem, która zabiła dwie osoby z ekipy Petty Enterprises.

Takie przykre zbiegi okoliczności, historia Bobby'ego Isaaca oraz niebezpieczeństwo związane z ekstremalnymi prędkościami osiąganymi na tym torze, sprawiły, że Talladega uważana jest za przeklęte miejsce. Powstało nawet kilka legend to "tłumaczących" (o ile ktoś wierzy w przeklęte miejsca). Wszystkie związane z Indianami.

Pierwsza mówi, że na ziemi, na której powstał tor, znajdował się kiedyś indiański cmentarz. Kolejna twierdzi, że w miejscu gdzie jest tor, Indianie organizowali kiedyś wyścigi konne. Miał w nich zginać jakiś ważny wódz. Jeszcze jedna mówi o tym, że lokalne plemię zostało wygnane z tej ziemi  przez Indian Muskogee (Creek Nation, w Polsce znani jako Krikowie). Powodem miała być ich współpraca z Andrew Jacksonem. Wtedy to szaman plemienia miał rzucić klątwę na tą ziemię, na zasadzie "skoro nas stąd wyganiają, to i nikt tu nie będzie miał dobrze".

No cóż, wszystkie są mocno naciągane (szczególnie ta z wyścigami konnymi). Ostatnia przynajmniej jest jakoś oparta na faktach historycznych, ale nadal nie wiadomo, jakie plemię miało zostać wypędzone, a nawet czy faktycznie ktokolwiek kogokolwiek wypędzał.

W każdym razie legenda o przeklętym torze nie jest od dawna traktowana poważnie. No ale wzbudza zainteresowanie i przyczynia się do promowania toru i wyścigów na nim organizowanych. A w USA, promowanie i sprzedaż biletów (czy czegokolwiek) jest od zawsze na pierwszym miejscu.


Tak czy inaczej - przeklęty tor i kierowca wycofujący się z zawodów przez tajemnicze głosy to idealny temat na Autobezsens.

Jako ciekawostkę warto też wspomnieć krótkometrażową parodię filmu dokumentalnego, nakręconą przez Terry'ego Gilliama. Nosi ona tytuł "The Legend of Hallowdega" i w żartobliwy sposób podchodzi do tematu nawiedzonego toru NASCAR.


piątek, 20 maja 2016

Motohistoria: Dekotora

Dziś będzie nietypowo jak na Autobezsens, bo o ciężarówkach. No ale, że temat osobliwej motoryzacji japońskiej dość często się pojawia na tym blogu, to i nie może zabraknąć zjawiska zwanego tam Dekotora.

Generalnie chodzi o pojazdy wyglądające tak:


Nie, to nie jest jednorazowy wybryk jakiegoś dziwnego człowieka. To jest cała motoryzacyjna subkultura. Ogólnie z tego co udało mi się do tej pory zaobserwować jeśli chodzi o przerabianie ciężarówek, to sprawa wygląda tak: Amerykanie robią wszystko w jednym stylu od mniej więcej połowy XX wieku, a większość ludzi z reszty świata naśladuje. Japończycy jednak tuningują ciężarówki w swój własny sposób. Totalnie inny od wszystkiego na drogach.

Podobno wszystko zaczęło się od serii niskobudżetowych filmów Torakku Yaro, popularnej w latach 70-tych. Opowiadała ona o przygodach kierowców ciężarówek - takie kino akcji, którego chyba nawet reżyser nie traktował poważnie. Ale widzom się spodobało. To w sumie mogło być uznane za takie japońskie, ciężarowe Fast & Furious. I tak jak po premierze pierwszego F&F, tuning na jakiś czas wyszedł z rangi niszowego hobby i na ulicach zaroiło się od zmodyfikowanych do granic absurdu aut osobowych, tak kilkadziesiąt lat temu w Japonii, filmy Torakku Yaro zainspirowały rzeszę kierowców ciężarówek do pójścia w stronę ekstremalnego tuningu wizualnego swoich pojazdów. Choć tak samo jak w przeróbkach osobówek, zjawisko Dekotora istniało dużo wcześniej - odpowiednie filmy tylko je spopularyzowały. Udekorowane ciężarówki były popularne w północno-wschodniej części Japonii. Zazwyczaj woziły ryby.

 
Nazwa Dekotora (czasem pisana też jako Decotora) wywodzi się ze zbicia słów decoration (dekoracja) i torakku, będącego zjapońszczoną wersją angielskiego truck.

tak, były też w formie modeli - do postawienia sobie na półkę
W każdym razie typowa ciężarówka Dekotora wyglądała w owych czasach mniej więcej tak:

 
Jakieś oryginalne malowanie, dużo chromu, dodatkowe światła, mnóstwo dodatków we wnętrzu. W sumie jest to dość podobne do przerobionych ciężarówek w USA i Europie.A jeszcze bardziej do cięzarówek spotykanych do dziś w Indiach i Pakistanie.


Japończykom się podobało. I to bardzo. Seria Torakku Yaro doczekała się z wielu części i kilkunastu naśladowców. A styl Dekotora ewoluował. I to w dość nieoczekiwanym kierunku.

Z jakiegoś powodu, ludzie związani z tymi przerobionymi ciężarówkami zaczęli w latach 90-tych czerpać inspirację z serii Gandamu (Gundam) - opowiadającej o walkach gigantycznych robotów. Seria jest bardzo popularna w Japonii po dziś. Tylko jej fani mają pewien problem - nie bardzo można mieć na własność gigantycznego robota. No ale jak się ma ciężarówkę, to można ją przerobić w stylu robotów widzianych w filmie. No to przerabiano. I ten styl stał się najpopularniejszy po dzień dzisiejszy.


Generalnie pojazd taki powoli przestał przypominać auto ciężarowe. Dziś, poza nielicznymi przypadkami trzymania się starego stylu (takie "retro"), Dekotora wygląda tak:


Ekstremalne ilości chromu, ekstremalne ilości dodatkowych świateł, ekstremalnie kolorowo. No i wielkie zderzaki. WIELKIE! I WIĘCEJ ZDERZAKÓW! WIĘCEJ WIELKICH ZDERZAKÓW!!! Nawet zderzaki mają zderzaki!


Do tego jeszcze jakaś totalnie odjechana zabudowa dachu! Na nim też często montuje się głośniki, z których rozbrzmiewa jakaś japońska muzyka.

Całość jest pomalowana zazwyczaj w wizerunki postaci z mangi/anime. Względnie którejś z wielu ikon japońskiej popkultury. Albo coś zupełnie innego, kwestia inwencji właściciela. Oczywiście wszystko jest podświetlone.

źródło: www.speedhunters.com
Wnętrze oczywiście również nie pozostaje seryjne. Montuje się w nim mnóstwo ekranów wyświetlających niewiadomo co (najlepiej coś z serii Gundam albo Torakku Yaro), do tego oczywiście tapicerka w krzykliwe wzory. Obszywa się nią absolutnie wszystko. Plus gadżety. Mnóstwo gadżetów! Nawet gadżety mają mieć gadżety! Im więcej, tym lepiej! Nieważne, czy potrzebne. I na koniec montujemy jeszcze dodatkowe oświetlenie wnętrza. Najlepiej na różne krzykliwe kolory. A skoro już przy oświetleniu jesteśmy - żyrandol w kabinie nie wcale jest czymś dziwnym w Dekotora. Do tego nagłośnienie: dużo głośników wszędzie.


Silnik zazwyczaj zostaje seryjny, montuje się mu tylko najgłośniejszy dostępny układ wydechowy.

Tak zmodyfikowanym pojazdem właściwie nie da się normalnie jeździć i wozić towarów. Choć niektórzy próbują i tak. Mimo to, ciężarówki Dekotora jeżdżą głównie na rozmaite zloty i spoty tuningowe. 
Ogólnie jest to czysty motoryzacyjny absurd - bierzemy auto użytkowe i czynimy je bezużytecznym. Ale mimo to, jeśli kiedykolwiek trafię do Japonii, to bardzo chętnie chciałbym zobaczyć przynajmniej jeden taki pojazd na własne oczy!

A tymczasem można obejrzeć film z ciężarówkami Dekotora w "akcji":


.

środa, 11 maja 2016

Wystawa Mercedesów Moto Retro

W ostatnią niedzielę w białostockim muzeum motoryzacji odbyła się wystawa Mercedesów. Mimo, że akurat pakowałem się do wyjazdu, to postanowiłem tam choć na krótką chwilę zajrzeć. Oto co udało się sfotografować:

Powitał mnie taki widok:


No cóż... ja wiem, że tak generacja klasy C jest znana z rdzewienia, ale żeby od razu była z tego powodu zabytkiem?

Druga strona parkingu też prezentowała się ciekawie:


Ale przed wejściem do strefy Mercedesów było jeszcze lepiej:


Supra w bardzo fajnym wydaniu - z zewnątrz niezbyt wiele zmian, pod maską za to dużo. I to dobrych.


Z resztą to nie było jedyne japońskie auto w okolicy:


Później oba widziałem jeszcze na całkiem przyjemnym spotkaniu posiadaczy japońskich aut.

No ale wracamy do Mercedesów:



Luksusy, luksusy, prestiż... nuda! Karetka była zdecydowanie ciekawsza:


A tuż za nią czaił się Polonez:


Amerykańskie zderzaki:


Dwudrzwiowe Mercedesy z różnych lat miały całkiem silną reprezentację:




Ależ mi się podoba wygląd tego modelu:


Tu zaś jest dość ciekawa kolorystyka:



 I znów amerykańskie zderzaki:


A skoro już przy Ameryce jesteśmy, to z tyłu czaiła się konkurencja z USA (Cadillac DeVille):


W towarzystwie Opla:


I Citroena (a nawet dwóch):


Wracamy znów do Mercedesów. Były w stanie wystawowym:


Jak i nieco mniej wystawowym:



Co szczególnie dobrze widać na tym zdjęciu:


Do odratowania, choć nie będzie łatwo:


Ale jak już się uda, to w środku będzie wyglądał jakoś tak:


Tymczasem tuż obok...


...pojawiły się skojarzenia ze znacznie późniejszym modelem Mercedesa, który wręcz zasłynął opadającym zawieszeniem (i nie tylko)


Kombi to chyba obecnie najrzadziej spotykana wersja W123:


No to jeszcze obowiązkowo jakiś diesel:


Zaś na koniec coś z zupełnie innej beczki. Niedaleko muzeum wrasta sobie porządnie Laguna II:


Ciekawe, czy zdąży uzyskać status zabytku, nim pochłonie ją asfalt?


I to by było na tyle. Planowałem wprawdzie wpis o ciekawych autach z Newcastle, gdzie obecnie przebywam, ale to miasto jest nietypowe jak na Anglię. Zabytków architektury pełno (i to ciekawych!), ale w odróżnieniu od reszty UK, zabytków motoryzacji prawie nie ma. Dziwne. Muszę chyba lepiej poszukać.

piątek, 6 maja 2016

Motohistoria: LincVolt

Dziś znów wpis mocno związany z muzyką (z resztą nie pierwszy raz na blogu: link). Przedstawię dziś dość nietypowy egzemplarz Lincolna, zwany LincVolt:


Zaś teraz proponuję odpalić sobie w tle poniższy utwór (tekst może i bez sensu, ale jak to jest zaśpiewane i zagrane!):


Dlaczego akurat trafia tu muzyka Neila Younga? No po pierwsze dlatego, że bardzo lubię słuchać jego grania. Zaś drugim powodem jest to, że LincVolt został skonstruowany na zlecenie właśnie tego artysty i stanowi jego własność.

Zwykły kabriolet Lincoln Continental z 1959 roku został w tym wypadku przerobiony na pojazd hybrydowy. I to od razu na tzw. hybrydę szeregową - silnik spalinowy służy tylko jako generator dla silnika elektrycznego.


Najpierw powstał prototyp - stworzeniem go zajął się Johnathan Goodwin z firmy H-Line Conversions. Nie ma o tym pojeździe zbyt wielu informacji, ale podobno generatorem był silnik Wankla pochodzący z Mazdy. Nie wiadomo niestety który, choć rekordowo awaryjny Renesis z modelu RX-8 mógłby być mocnym kandydatem jeśli konstruktorom chodziło o zdobywanie punktów absurdu. W każdym razie cokolwiek to było, zapewniało energię dla elektrycznego silnika o mocy 15 kW dostarczonego przez firmę UQM. Moc niewielka, ale to tylko prototyp.

Następnie, gdy stwierdzono, że projekt daje jakąś tam nadzieję, przystąpiono do budowy na poważnie. Tym razem realizacją zajęła się firma Roy Brizio Street Rods we współpracy z Perrone Robotics, a także Johnattanem Goodwinem.

Koncepcja nie została mocno zmieniona w stosunku do prototypu, lecz zamiast silnika Wankla, generatorem została mikroturbina spalinowa Capstone o mocy 30 kW. Zaś silnik elektryczny znów zamówiono w firmie UQM. Jednak tym razem był on znacznie mocniejszy - 145 kW. Do tego auto posiadało baterie litowo-żelazowo-fosforanowe firmy Thunder Sky. Mogły one być ładowane niezależnie od generatora, np. podczas postoju w garażu (plug-in-hybrid).


Samochód został zaprezentowany podczas targów SEMA w 2010 roku. Prezentacji dokonał sam Neil Young.
It's better to burn out
than it is to rust

       - Neil Young "My my , hey hey (Out of the blue)"
Długo nie pojeździło. Tego samego roku doszło do pożaru podczas ładowania akumulatorów. LincVolt został znacznie uszkodzony.


Jednak podjęto decyzję o odbudowie i przy okazji ulepszeniu auta. Jako generator tym razem posłużył 4-cylindrowy silnik Forda (Duratec o pojemności 2,3 litra pochodzący z modelu Escape), pracujący w cyklu Atkinsona i napędzany biopaliwem (etanol celuozowy, uzyskiwany z drewna, słomy i niejadalnych części roślin). Połączono go z silnikiem elektrycznym UQM o mocy 145 kW. Naładowanie baterii zajmuje od godziny (gdy LincVolt się nie porusza i jest ładowany przez generator) do 6 godzin przy podłączeniu do sieci elektrycznej i wyłączonym generatorze. Zasięg w trybie czysto elektrycznym wynosi maksymalnie 50 mil (80 km), choc jak twierdzi sam Neil Young, zazwyczaj nie udaje mu się tak przejechać więcej niż 40 mil (64 km).


W zeszłym roku zepsuło się i Neil musiał wzywać pomoc drogową. Do tego momentu LincVolt przejechał ponad 40 000 mil (około 64 000 km). Nie za wiele, jak do pierwszej awarii unieruchamiającej auto, no ale w sumie w słynnych 1.4 TSi bywa gorzej.


Cóż, pewno znów zostanie naprawione i Neil Young będzie nim dalej jeździł. Choć do tej pory projekt kosztował już milion dolarów. Drogi, wolny, ciężki i awaryjny samochód elektryczny może nie jest najsensowniejszym pojazdem świata i nie stanowi zagrożenia dla aut spalinowych, ale ma jedną sensowną cechę. Pokazuje, że samochód elektryczny nie musi stanowić wizualnego koszmaru. Z jakiegoś powodu producenci ubzdurali sobie, że jak coś jest elektryczne to musi być paskudne - Nissan Leaf i wnętrze Tesli to tylko niektóre przykłady. Dobrze, że LincVolt pokazuje, że można inaczej.

A tutaj Neil Young demonstruje LincVolta:


Projekt ma też swoją oficjalną stronę: http://www.lincvolt.com/

Facebook

AUTOBEZSENSOWY MAIL



Archiwum